Ile może polityk w Kościele? Ile może Kościół w polityce? Ewangelia ma znaczące miejsce w życiu politycznym: ma uformować wyborców. Resztę zrobią oni sami.
Świątynia nie jest odmianą Areopagu, gdzie każdy może przyjść i wygłaszać swoje poglądy – przypomniał ks. Paweł Rytel-Adrianik, rzecznik (2015-2020 dop. admin) Konferencji Episkopatu Polski. – Zgodnie z prawem kościelnym ambona jest miejscem głoszenia Ewangelii i przekazywania nauczania Kościoła katolickiego. Wykorzystywanie jej do innych celów jest nadużyciem.
Wypowiedź rzecznika była bezpośrednią reakcją na wystąpienie z ambony pod koniec liturgii jednego z polityków partii rządzącej. Z jednej strony rzecz wydaje się oczywista. Z drugiej – w historii Polski mamy za sobą doświadczenia wielu lat i doświadczenia wielu wybitnych postaci, o których można powiedzieć, że na ambonie „uprawiały politykę”, jak choćby bł. ks. Jerzy Popiełuszko czy setki kapłanów w okresie zaborów. Dziś również wielu przekonuje, że obowiązkiem Kościoła jest występować w obronie ewangelicznych prawd w życiu społecznym i publicznym. Czy da się zatem pogodzić politykę z głoszeniem Ewangelii – i jak to zrobić?
Z dala od pasji
Sobór Watykański II w Dekrecie o działalności misyjnej Kościoła zapisał: „Kościół w żadnym wypadku nie chce się wtrącać w rządy ziemskiego państwa. Nie żąda dla siebie żadnej innej prerogatywy prócz tej, aby z pomocą Bożą mógł służyć ludziom miłością i wiernym posługiwaniem”.
W Katechizmie Kościoła katolickiego czytamy: „Do pasterzy Kościoła nie należy bezpośrednie interweniowanie w układy polityczne i organizację życia społecznego. Zadanie to wchodzi w zakres powołania wiernych świeckich, którzy działają z własnej inicjatywy wraz z innymi współobywatelami. Działanie społeczne może zakładać wielość konkretnych dróg. Powinno ono zawsze uwzględniać dobro wspólne i być zgodne z orędziem ewangelicznym oraz nauczaniem Kościoła” (KKK 2442).
W podpisanym przez Jana Pawła II Kodeksie prawa kanonicznego (1983 r.) wprost zawarto przepis, że osobom duchownym nie wolno brać czynnego udziału w partiach politycznych ani kierować związkami zawodowymi, nie wolno im również pełnić urzędów publicznych, związanych z wykonywaniem władzy świeckiej. W ciekawy sposób ujął to nieco wcześniej (w 1971 r.) Synod Biskupów, stwierdzając, że kapłan powinien zachować dystans wobec jakiejkolwiek funkcji lub „pasji politycznej”.
Poza prezbiterium
Jasne są również przepisy liturgiczne. Homilię bez żadnych wyjątków głosić może tylko osoba duchowna, kapłan lub diakon. Nieco inaczej jest z wypowiedziami, pojawiającymi się zwykle w miejscu ogłoszeń duszpasterskich, ale – przypomnijmy! – wciąż w ramach liturgii. Tu częściej zdarza się, że na ambonę wchodzą świeccy, politycy, ale też przedstawiciele ruchów, stowarzyszeń, osoby propagujące kult czy zbierające pieniądze na jakiś szczytny cel. Nadal jednak pamiętać trzeba, że przestrzeń kościoła ma swoje prawa i nie wolno jej nadużywać. – Jeśli jest faktyczna potrzeba, aby politycy zabrali głos w miejscu świętym, należy zadbać, aby odbyło się to poza obrzędem liturgicznym i z przygotowanego miejsca poza prezbiterium, nie z ambony – przypominał niedawno w rozmowie z KAI bp Adam Bałabuch, przewodniczący Komisji ds. Kultu Bożego i Dyscypliny Sakramentów.
Przywitania, pozdrowienia
Wątpliwości wielu budzi również zwyczaj witania prominentnych osób na liturgii. Pojawiają się głosy o tym, że w przestrzeni sakralnej nikogo nie powinno się wyróżniać. Choć rzeczywiście specjalne wyróżnienia są zbędne, to istnieje jeszcze kwestia elegancji: jeśli jest to oficjalna uroczystość, to zaproszonych na nią gości wypada przywitać (wówczas wszystkich, a nie jednego). Warto też wiedzieć, że Ceremoniał biskupów przewiduje nawet, jak powinno wyglądać powitanie prezydenta państwa. Czytamy w nim: „Jeśli prezydent państwa oficjalnie przybywa na liturgię, zostaje przyjęty u wejścia do kościoła przez biskupa ubranego w szaty liturgiczne; jeśli prezydent jest katolikiem, według uznania biskup podaje mu pobłogosławioną wodę, wita go zgodnie z przyjętym zwyczajem i idąc po jego lewej stronie, prowadzi go na przygotowane miejsce poza prezbiterium. Po zakończeniu liturgii pozdrawia go w drodze powrotnej od ołtarza”.
Jak widać, nie ma w takich zachowaniu nic nadzwyczajnego i nie powinno ono budzić niepokoju. Czym innym jest jednak przywitanie polityka – a czym innym udzielenie mu podczas liturgii głosu. Czym innym również sytuacja, gdy to ksiądz z ambony zaczyna mówić głosem polityka lub konkretnej partii.
W imieniu milczących
Kościół – zwłaszcza w Polsce – przez dziesiątki lat aktywnie uczestniczył w życiu politycznym kraju. Mocą swojego autorytetu zabierał głos w dyskusjach politycznych. Z jego ambon wypowiadali się nie tylko księża, ale i ludzie świeccy. Przywykliśmy, że tak było przez całe pokolenia, więc przestało to dziwić zarówno wiernych, jak i samych księży. Trzeba jednak uczciwie spojrzeć na kontekst, w jakim żyliśmy. Zarówno w czasach zaborów, jak i w czasach komunizmu Kościół i poszczególni księża mówili w imieniu tych, którzy sami nie mogli zabrać głosu. Katolicy nie mieli możliwości pójścia do wyborów, samodzielnego opowiedzenia się za wartościami, w jakie wierzyli, wybrania tych, którym ufają i chcą powierzyć władzę w swoim kraju. Nie mieli możliwości aktywnego uczestniczenia w życiu politycznym. Nie mieli nawet miejsca, w którym mogliby powiedzieć, że nie zgadzają się z sytuacją, w której żyją. Nic więc dziwnego, że Kościół stanął po ich stronie. Mówił w imieniu tych, którzy musieli milczeć. Upominał się o wartości w imieniu tych, którzy sami upomnieć się nie mogli. Otwierał drzwi i słuchał tych, którzy tylko w jego murach mogli powiedzieć, jakiego kraju pragną i o jaki chcą walczyć. W 1989 r. ta misja Kościoła w Polsce się skończyła.
W 1991 r., kiedy trwały w naszym kraju przygotowania do pierwszych w pełni wolnych wyborów, powstał projekt nowej ordynacji wyborczej. W jej pierwotnej wersji znajdował się zapis i zakazie prowadzenia agitacji wyborczej na terenie kościół i kaplic. Projekt, po protestach ludzi wierzących, został zawetowany przez ówczesnego prezydenta Lecha Wałęsę, ostatecznie w życie weszła inna ordynacja. Tamta próba była jednak – nieumiejętnym i idącym zdecydowanie zbyt daleko – ale sygnałem, że rola Kościoła w życiu politycznym wolnej Polski się zmienia.
Roztropna troska o dobro wspólne
Zanim dojdziemy do tego, jak owa rola może wyglądać, trzeba ustalić, co mamy na myśli, mówiąc o „życiu politycznym” – zwłaszcza że definicji polityki jest wiele. Już Paweł VI w liście apostolskim Octogesima adveniens przypominał, że „polityka jest sposobem trudnym – zresztą nie jedynym – wykonywania chrześcijańskiego obowiązku służby drugim”: jest więc ona wręcz jednym z ważnych sposobów przeżywania chrześcijaństwa. Jedną z definicji polityki podaje Jan Paweł II w encyklice Laborem exercens, stwierdzając, że polityka to „roztropna troska o dobro wspólne”. Według papieża w polityce uczestniczyć powinni wszyscy obywatele w różnej formie, zgodnie ze swoim powołaniem. Praktyczna realizacja posłannictwa Kościoła w świecie jest przede wszystkim zadaniem świeckich chrześcijan – dlatego mają oni wręcz obowiązek uczestniczenia również w życiu politycznym. Jan Paweł II w swoim nauczaniu podkreślał również rolę polityków w ustanawianiu prawa, które zawsze powinno opierać się na prawdzie i strzec naturalnego prawa moralnego – ale jednocześnie przypominał, że nie jest zadaniem Kościoła formułowanie konkretnych rozwiązań politycznych, a katolik należeć może do różnych partii, o ile ich program da się pogodzić z prawem naturalnym.
Trzeba zauważyć, że te i podobne sformułowania papieży – zauważalne również w innych dokumentach – odnoszą się do udziału w polityce człowieka, chrześcijanina, będącego jednocześnie obywatelem danego państwa. Chrześcijanin nigdy „nie miesza się” do polityki – polityka jest naturalną przestrzenią jego życia i realizacji wiary, przestrzenią, z odpowiedzialności za którą człowiekowi wierzącemu nie wolno zrezygnować. Kościół zaś ma prawo i obowiązek wychowywać swoich wiernych do aktywnego udziału w polityce, na równi z wychowywaniem do życia w rodzinie czy wychowywaniem do głębi życia duchowego.
Dążenie do udziału we władzy
Definicja polityki formułowana przez papieża nie jest jednak jedną. Tę powszechnie dziś przyjmowaną sformułował Maks Weber, który twierdził, że polityka to „dążenie do udziału we władzy lub do wywierania wpływu na podział władzy, czy to między państwami, czy też w obrębie państwa, między grupami ludzi, jakie to państwo tworzą”. I jeśli tę definicję mieć na uwadze, trzeba stwierdzić, że owszem – dla Kościoła w tak rozumianej polityce miejsca nie ma. Jeśli chciałby on w tak rozumianej polityce uczestniczyć, musiałby zredukować sam siebie do roli instytucji równoległej i równorzędnej wobec partii politycznych czy międzynarodowych organizacji. Fakt, że Kościół w polityce nie uczestniczy, nie jest jego poniżeniem czy odebraniem mu praw – jest raczej wynikiem jego samoświadomości, że jest czymś dużo więcej niż uczestnik ziemskiego wyścigu po wpływy i władzę.
Również w Polsce po zmianach 1989 r. musimy się nauczyć życia między tymi dwoma definicjami polityki. W świecie demokracji każdy wolny obywatel może wpływać na kształt państwa, w którym żyje. Może zabierać głos, może wybierać swoich przedstawicieli, może korzystać z mediów. Nikt nie musi i nie powinien go zastępować w dokonywaniu wyborów i podejmowaniu decyzji, również tych dotyczących polityki. Rola Kościoła zatem, do której przywykliśmy w naszym kraju przez wieki i która przez wieki była dobra i ważna – nadal ma znaczenie, ale musi być inna.
Co może Kościół, a czego nie powinien?
Nie powinien myśleć o sobie jako o stronie w politycznym konflikcie. Chyba że ten konflikt dotyczy spraw fundamentalnych dla życia i godności człowieka albo zagrożonej wolności religijnej. W sprawach jednak drugorzędnych, które stanowią większą część codziennego życia politycznego, Kościół nie może stać się przestrzenią partyjnych wieców. Bo w ten sposób staje nie tylko po stronie wartości, ale również – chcąc albo nie chcąc – angażuje swój autorytet tam, gdzie go angażować nie powinien. Nie jest jego rolą porządkować życie obywateli państwa we wszystkich jego szczegółach. Takie przesadne zaangażowanie Kościoła po stronie jakiejś partii czy autoryzacja jej programu politycznego są ogromnie ryzykowne. Żadna też partia nie może zawłaszczać dla siebie autorytetu Kościoła, jakoby tylko jej środowisko polityczne mogło reprezentować katolicki sposób myślenia. Tym bardziej że wciąż należy podkreślać, że znacząca ilość spraw politycznych podlega dyskusji i że może istnieć różnorodność opinii wśród samych katolików. Celne było sformułowanie Szymona Hołowni jakiś czas temu: „Kościół, który bierze ślub z jakąś partią, zostaje wdową po następnych wyborach”. W świecie polityki sojusznicy są tylko na chwilę – dopóki można ich wykorzystać do własnych, partykularnych interesów, dopóki można na ich autorytecie budować własny kapitał polityczny. Kościół powinien być ostrożny i nie dać się w tej grze wykorzystać – niezależnie od tego, jakie korzyści politycy mu obiecują.
Zachować wiarygodność
W milczeniu Kościoła i w dystansie do polityki chodzi też o dobro samego Kościoła. Nie można tego jednak rozumieć jako rodzaj asekuracji, bezpieczeństwa od huśtawki politycznych nastrojów czy po prostu zachowania twarzy. Chodzi o sprawy o wiele większe: o zachowanie wiarygodności, a co za tym idzie – również o skuteczność jego duszpasterskiej służby wobec katolików posiadających zróżnicowane poglądy polityczne, jak i wobec całego narodu, który nie w całości składa się z katolików.
Historia pokazuje, że wszelkie sojusze ołtarza z tronem zwykle źle się kończyły i to Kościół płacił za nie wysoką cenę. Zbudowanie raju na ziemi, państwa idealnego, w pełni zgodnego z Ewangelią i tak nie będzie nigdy możliwe. Dlatego aby pozostać silnym i wiarygodnym, Kościół – w zmieniającym się nieustannie społeczeństwie – powinien głosić te wartości i zasady życia, które pozostaną niezmienne, z czego nigdy nie będzie musiał się wycofywać i czego nigdy nie będzie się wstydził. A jeśli będzie chciał je aplikować do sytuacji konkretnej, to tylko wtedy, gdy wymagać tego będzie ochrona wartości fundamentalnych, niepodlegających dyskusji.
Jednocześnie ludzie wierzący, motywowani wiarą, ale używający w dialogu ze światem świeckich argumentów, dużo skuteczniej wpływać będą na codzienną rzeczywistość i na kształtowanie bardziej szczegółowych rozwiązań politycznych i gospodarczych. Ale to też znaczy, że argumentacja religijna nie może być przez nich stosowana tam, gdzie stanowi się prawo mające obowiązywać wszystkich obywateli. Czego najlepszym przykładem jest obrona życia, która w przesłaniu chrześcijańskich polityków swoją argumentację odnajduje nie tylko w religii, ale także i przede wszystkim w tym, co sam rozum rozpoznaje w prawie naturalnym jako dobre dla człowieka. I nie jest to ani dezercja, ani ukrywanie tożsamości: to bycie solą ziemi, która może być niewidoczna – byle zmieniała smak świata.
I jeszcze jedna, może nie najważniejsza rzecz, ale przecież nie bez znaczenia. Kościół szanuje godność każdego człowieka. Czy poszanowaniem godności nie jest oddanie głosu tym, którzy świetnie potrafią mówić sami? Kościół ma formować i uczyć norm moralnych. W życie polityczne chrześcijanin – z Ewangelią w sercu – idzie już o własnych siłach.
Monika Białkowska
źródło: przewodnik-katolicki.pl